Kręci mi się po głowie dziwne pytanie. Jaki kolor mają teraz ich pampersy? Związane to jest z tym, że w pamiętnych latach sześćdziesiątych mówiono na młodych komunistów Czerwone Pampersy.
W Wałbrzychu otwarte zostało schronisko dla zwierząt im. Jana Lityńskiego. Chyba nawet na to sens. Janek utonął w Narwi starając się ratować swojego psa. Przy tej okazji do Wałbrzycha przyjechały znów Czerwone Pampersy. Odbyło się świeckie poświęcenie tego schroniska oraz spotkanie literackie w którym udział wzięli Adaś Michnik, Władek Frasyniuk i Olek Gleichgewicht. Spotkanie to było „literackie” gdyż czytano fragmenty poświęconej Lityńskiemu książki. A na widowni siedzieli w pierwszym rzędzie przedstawiciele ludu pracującego miast i wsi: Prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej, wojewódka dolnośląska Anna Żabska i trochę drobniejszych celebrytów z samorządowego półświatka. Teoretycznie, powinna tam być sielanka ale zjawił się człowiek który zadał im kłopotliwe pytanie. Zagotowało się i pani Agnieszka Dobkiewicz złapała szansę na to aby w lokalnej edycji Gazety Wyborczej błysnąć sugestią, że „zalała ich nowa fala”. Dla jasności oficjalnie ogłaszam, że tym pytającym nie byłem ja.
Może nawet powinienem tam iść i zapytać czy mogę dosiąść się do panelu. O tym co łączy Lityńskiego z Wałbrzychem wiem bowiem dużo więcej niż Michnik i Frasyniuk razem wzięci. Drugim w kolejce jest Olek gdyż on pomagał nam zakładać wałbrzyską Solidarność. Nie poszedłem tam jednak z kilku powodów. Najważniejszym z nich jest to, że staram się trzymać przykazania które dal nam Ernest Hemingway. Parafrazując: „Publicysta nie powinien mówić tylko napisać to co ma do powiedzenia”.
Napiszę więc. W czasach KOR-owskiej opozycji byłem w redakcji pisma Robotnik i z Lityńskim często się spotykałem. Najczęściej w Warszawie ale odwiedzał mnie również w Wałbrzychu. 27 sierpnia 1980 w kopalni Thorez wybuch strajk. Szybko rozlał się po mieście ale udało mi się dostać do MKS czyli do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Po podpisaniu gdańskiego porozumienia, przystąpiłem z kolegami do przekształcania MKS-u w MKZ czyli Międzyzakładowy Komitet Założycielski. Zdawałem sobie sprawę, że los wkłada mi na plecy wielki worek węgla i nie wiedziałem jak daleko będę go w stanie dźwigać. Potrzebna mi była pomoc. Zadzwoniłem więc do Warszawy i udało mi się namówić Ankę Kowalską do tego aby wysłała do Wałbrzycha kogoś z redakcji Robotnika. Dwa dni później, zjawił się Lityński.
Dzięki temu mogliśmy pojechać do Gdańska i przedstawić Jurka Szulca (przewodniczącego naszego MKZ-etu) Andrzejowi Gwieździe, Annie Walentynowicz i Tadeuszowi Mazowieckiemu. Dzięki temu zostaliśmy wprowadzeni do gabinetu Wałęsy. Było to wtedy dużym osiągnięciem gdyż o „audiencję” ubiegało się bardzo dużo ludzi. Tym samym Jurek uzyskał „akredytację” i stał się członkiem KKP czyli Krajowej Komisji Porozumiewawczej. Po powrocie do Wałbrzycha, przez kilka miesięcy Janek uczestniczył w zebraniach prezydium MKZ-etu, pomagał nam prowadzić zebrania z przedstawicielami Komisji Zakładowych i jeździł na do różnych zakładów. Pomagał też w ściąganiu do Wałbrzycha różnych ważnych ludzi którzy na zebraniach przedstawicieli Komisji Zakładowych opowiadali co się w Gdańsku i Warszawie dzieje. Wśród takich gości był Adam Michnik.
W tym czasie, Janek mieszkał u mnie co pozwalało nam rozmawiać do białego rana. Czasami było to omawianie tego co jeszcze trzeba zrobić. Czasami było to tylko wentylowanie nagromadzonych poprzedniego dnia emocji. Tylko raz doszło pomiędzy nami do nieporozumienia. Dowiedziałem się bowiem, że Janek poszedł sam na rozmowę do wicewojewodą Nowakiem. Zapytałem go czy to prawda. Potwierdził i tłumaczył, że Nowak zaprosił go na kawę i „był ciekawy”. To było poważne naruszenie obowiązujących zasad. Nikt z nas nie powinien rozmawiać z czerwonymi w cztery oczy. No cóż. Przez pewien czas było na niego wk... ale nie trwało to długo. Nie miałem czasu na to aby denerwować się tym co się stało i nie odstanie. Trochę dziwna było również to, że teczkowym Lityńskiego został Bogusław Kocik. Był to górnik który ostro walczył z „upolitycznianiem Solidarności” i lansował branżową strukturę organizacyjną Związku. Janek tłumaczył to chęcią obłaskawienia przeciwnika i pragmatyzmem. Kocik miał bowiem samochód co ułatwiało mu wyjazdy do innych miast na terenie ówczesnego województwa wałbrzyskiego. Przyjąłem to do wiadomości ale coraz trudniej było mi z Lityńskim złapać tą samą falę. Układanie politycznych układanek mało mnie interesowało. Wolałem zajmować się kolportowaniem bibuły i organizowanie małej spółdzielni mieszkaniowej która miała budować domy w oparciu o technologię szkieletową. Pozwoliło
by to budować w Wałbrzychu plomby czyli rozwiązywało problem dostępu do wodociągów i kanalizacji. Starałem się też szykować Solidarność na „stan wyjątkowy”.
Nadszedł 13 grudnia 1981. Po prawie roku wyszedłem z więzienia ale moja „wolność” nie miała trwać długo gdyż wytoczono mi sprawę. Zdecydowałem się więc na emigrację. W Ameryce włączyłem się w działania Solidarity International i za pośrednictwem brukselskiego biura Solidarności otrzymywałem fotokopie wydawanych w konspiracji pism. Dzięki temu miałem wgląd w to co się w Polsce dzieje. Wyłaniał się z tego coraz bardziej nieciekawy obraz. Widać było coraz wyraźniej, że główny nurt podziemnej Solidarności stał się politycznym zapleczem dla Kuronia, Michnika, Lityńskiego i Geremka. Obserwowałem również to co piszą, mówią i robią ludzie którzy z amerykańskiej partii komunistycznej przewerbowali sami siebie do Republikanów (neo-konserwatyści) lub Demokratów (neo-liberałowie) oraz ekonomiczni neo-komuniści krążąc dookoła Miltona Feiedmana. I włosy mi się na głowie jeżyły gdyż coraz częściej w konspiracyjnej bibule znajdowałem „plagiaty” tego co ci ludzi pisali. Nie zaskoczyło mnie więc gdy po okrągłym stole do Polski przyjechał Jeffrey Sachs i „zakolegował się” z towarzyszem Balcerowiczem. Dotarło do mnie wtedy, że włączona zostanie ekonomia „binarna” czyli oparta na przeciwieństwach; „Zyski nasze. Koszty wasze.”.
Wracając do Lityńskiego. Nasz ostatni kontakt miał miejsce w roku 1999. Po tym jak miesięcznik CHIP opublikował mój tekst „Drożej niż na Marsa.” który dotyczył rozpoczynającej się informatyzacji ZUS-u. Z punktu widzenia „literary nonfiction”, ten tekst był nudny. Opisałem w nim na czym polega budowanie zintegrowanych systemów informatycznych. Tytuł trafił jednak dziesiątkę gdyż wysłanie amerykańskiej sondy na Marsa kosztowało 117 milionów dolarów, a informatyzacja ZUS-u miała kosztować (po przeliczeniu) 225 milionów dolarów. Wywołałem tym duże zamieszanie. Mówiono o tym tekście w telewizji i pisano w różnych pismach. Nawet Gazeta Wyborcza poczuła się zmuszona aby skomentować to przy pomocy typowego dla Czerwonych Pieluszek bla bla bla. Ciekawe było też to, że napisała do mnie Helena Łuczywo. Proponując nawiązanie współpracy. Nic z tego nie wyszło gdyż następny tekst jaki do GW wysłałem też „sypał piasek w tryby”. Wtedy właśnie napisał do mnie Lityński. Prosząc aby wyjaśnił dokładniej o co w tym wszystkim chodzi. Był wtedy ważnym posłem więc potraktowałem go poważnie i wysłałem mu długi tekst o tym jak należy kalkulować koszt zbudowania takiego systemu. I znów, nie była to publicystyka tylko profesjonalnie napisana instrukcja. Oczekiwałem, że on też potraktuje
to profesjonalnie. Wiedział bowiem, że pracuję jako informatyk w dużej korporacji (Blue Cross Blue Shield Association) której sens istnienia opiera się na analizowaniu bardzo dużej ilości danych. Odpowiedzi nie otrzymałem i nikt nie podjął działań które by tą aferę zatrzymały.
Rozpoczęło się wtedy pomiędzy nami publicystyczne przeciąganie liny. W tekście „KOR, czyli błoto i złoto” napisałem:
„ … Komandosi mieli jednak w ręku ważne atuty. Najważniejszy z nich to skuteczny pas transmisyjny do zachodnich środowisk opiniotwórczych. Dobrym tego przykładem jest napisany (lipiec 1976) przez Jacka Kuronia listu otwartego do Sekretarza Generalnego Włoskiej Partii Komunistycznej Enrico Berlinguera.
Pijąc u Lityńskiego wódkę i śmiejąc się z jąkającego się po francusku Michnika (opowiadał coś francuskiemu dziennikarzowi), trudno było pamiętać jaka jest historia jego rodziny, Ciekawe i sympatyczne, nad szklaneczką czaju, rozmowy z Kuroniem też nie sprzyjały snuciu historycznych pretensji. A gdy zachorowałem kiedyś w Warszawie, to leżałem kilka dni u Łuczywów i Helena była mi „sanitariuszką”, przynosząc do łóżka aspirynę i herbatę z miodem. I prawie każdy zaangażowany w opozycyjne działania ma w rękawie pamięci wiele takich (komuniści z ludzką twarzą) wspomnień.
Praktycznie natychmiast powstało jednak solidarnościowe podziemie. Działało ono na bardzo podobnych do KOR-owskiej poligrafii zasadach. Kuroń, Michnik i inni komandosi nie byli już jednak tylko naszymi kolegami/doradcami. Tym razem stali się Berlinguerami. ...”. W „odpowiedzi”, w tekście „Mój Wałbrzych” Lityński napisał: „ … W Stanach Jacek odniósł istotny sukces. Miał dobrą pracę, miłość do koni zamienił na żeglarstwo. W Internecie czytałem jego opisy pogodnego życia w Ameryce. Wypowiadał się też o sytuacji w kraju; posługiwał się językiem będącym mieszaniną frazeologii PiS i ONR. ...”.
Ale były to tylko niewinne pieszczoty. Moja niechęć do lewicy laickiej, czyli jak to się teraz mówi lewicowych liberałów, eksplodowała dopiero po powrocie do Polski. W moje ręce wpadły tłuste segregatory z dokumentami dotyczącymi wałbrzyskiej „transformacji”. Do dziś dziwię się szczerze, że mi wtedy żyłka nie pękła. Tym bardziej, że mogłem równocześnie oglądać rozkwit „artystycznego lichwiarstwa” w wyniku którego Wałbrzych ma teraz około MILIARDOWE zadłużenie. W głowie dzwoniło mi więc; „Wasze są ulice, nasze kamienice”.
Do tego aby precyzyjnie powiedzieć kto był głównym macherem „wałbrzyskiej transformacji” potrzebne jest napisanie doktoratu. Ale to, że Kuroń spełnił w tym rolę zasłony dymnej nie może budzić żadnych wątpliwości. Wiem również, że w tym czasie Lityński często do Wałbrzycha przyjeżdżał i pełnił rolę łącznika pomiędzy Kuroniem i wałbrzyską Solidarnością.
A gdy rząd złamał praktycznie wszystkie dane Solidarności obietnice to przestał „poznawać na ulicy” swoich starych kolegów. W tym kontekście, zadaję sobie pytanie kto powiedział komu (nie)trzeba, że Wałbrzych nadaje się dobrze na klatkę dla laboratoryjnych myszy.
Wracając do pampersów. Karma wraca. Przyszły po prostu takie czasy, że Czerwone Pampersy zostały pomalowane od środka tym co jest brązowe. Największy intelektualnym Dear Leader nowego pokolenia lewych-libków jest bowiem teraz Babcia Kasia i biedny Adaś wyraźnie nie wie co ma zrobić aby odzyskać blask. Czy skuteczny będzie pomysł aby na zewnętrznej stronie pampersów namalować pieski i kotki?
Jerzy Jacek Pilchowski












